5 listopada 2013

Karnawał #49 - Opowieść o nowej polskiej emigracji

Polskie książki w Londynie, na jego flacie, wśród jego samotności, była to dla niego jakaś nadzwyczajność, jakieś tchnienie dawnych czasów, cud jakiś. Teraz wydało mu się, jak owym żeglarzom wśród nocy, że coś zawołało na niego po imieniu głosem bardzo kochanym, a zapomnianym prawie. Przesiedział chwilę z zamkniętymi oczyma i był prawie pewny, że gdy je otworzy, sen zniknie. Nie! Rozcięta paczka leżała przed nim niewyraźnie, oświecona szarym blaskiem popołudniowego słońca, a na niej otwarta już książka. Gdy człowiek wyciągnął znowu po nią rękę, słyszał wśród ciszy bicie własnego serca. Spojrzał: był to podręcznik do erpegie.


Na wierzchu stał wypisany wielkimi literami tytuł, pod spodem zaś imię autora. Imię to nie było mu obce; wiedział, że należy ono do wielkiego fandomity, w którego scenariusze nawet grywał przed rokiem dwutysięcznym jeszcze na polskiej ziemi. Potem, walcząc o przetrwanie w Hounslow i Brixton, słyszał od rodaków o coraz wzrastającej sławie wielkiego wieszcza, ale tak przywykł wówczas do zmywaka, że i do ręki nie brał książek. Później podróżował po Wyspie i w awanturniczym życiu, jakie prowadził, prawie nie spotykał Polaków, a nigdy książek polskich. Z tym większą też skwapliwością i z tym żywiej bijącym sercem przewrócił kartę tytułową.

Zdało mu się teraz, że na jego samotnej skale poczyna się dziać coś uroczystego. Jakoż była to chwila wielkiego niepokoju i grozy. Zegary londyńskie wybiły piątą po południu. Ciemne niebo zasnuły chmury, kilka kropel uderzyło o szyby. Tamiza wzbierała. Nadbrzeżne fale bełkotały, rozbijając się z pluskiem na wałach rzecznego koryta. W dali śmiały się światła bogatych dzielnic i cudne London Eye. Naprawdę było jakoś uroczyście i poważnie.

Nagle wśród tego wzburzenia natury rozległ się drżący głos mężczyzny, który czytał głośno, by się samemu lepiej rozumieć:

Zginą, a ty spraw, by mogli tę śmierć jeszcze długo wspominać. Zamęcz ich, przegoń po całym Imperium, zniszcz wszystko, co jest im bliskie, zniszcz ich morale, zrób z nich bezlitosnych morderców. I odbieraj im nadzieję. Najpierw spraw, by ją mieli, by przez cały czas ją czuli i wierzyli, że zdołają zwyciężyć. A potem powolutku im ją zabieraj. W jaki sposób?

Mężczyźnie zabrakło głosu. Litery poczęły mu skakać do oczu; w piersi coś urwało się i szło na kształt fali od serca wyżej i wyżej, tłumiąc głos, ściskając za gardło… Wezbrana fala przerwała tamę woli. Mężczyzna ryknął i rzucił się na ziemię. Oto dziesięć lat dobiegało, jak nie widział kraju, i Bóg wie ile, jak nie słyszał mowy rodzinnej, nie brał w dłonie kości wielościennych, ani nie siadał przy stole w blasku świec.

A tu tymczasem gra przyszła sama do niego — przepłynęła morze i znalazła go, samotnika, na wyspie, taka kochana, taka droga, taka śliczna! We łkaniu, jakie nim wstrząsało, nie było bólu, ale tylko nagle rozbudzona niezmierna miłość, przy której wszystko jest niczym… On po prostu tym wielkim płaczem przepraszał tę ukochaną, oddaloną za to, że się już tak zestarzał, tak zżył z samotną skałą i tak zapamiętał, iż się w nim i tęsknota poczynała zacierać. A teraz „wracał cudem” — więc się w nim serce rwało.

Szumy komputerowego wiatraka zbudziły go. Wypłakawszy się, miał teraz w twarzy jakiś spokój i rozpromienienie, a oczy jego były jakby natchnione. Położył dłonie na klawiaturze, wystukał bezwiednie adres wyszukiwarki i zapytanie. Pasek postępu sunął powoli, a mężczyzna wziął znowu książkę. Zmierzch zatarł już litery na białej karcie, zmierzch krótki jak mgnienie oka. Mężczyzna oparł głowę na rękach i przymknął oczy wpatrując się w świetlisty ekran komputera.

Otwiera oczy i patrzy ze zdziwieniem na stojące przed nim rzędy liter. Oto po drugiej stronie kabla znajduje podobnego sobie człowieka. Marzenia walczą w jego głowie z rzeczywistością. Wreszcie widzenia bledną i nikną. Mężczyzna pobladł i drżącymi rękami wystukał wiadomość...

W kilka dni później widziano mężczyznę jadącego autobusem z Hammersmith w stronę Wood Green. Biedak stracił posadę. Otwierały się przed nim nowe drogi tułactwa; wiatr porywał znowu ten liść, by nim rzucać po stacjach metra spiętych pajęczą siecią tuneli, by się nad nim znęcać do woli. Niepłacone rachunki poczęły zalegać w stertach, dziecko wyrosło z ubrań, eks zrobiła kolejną awanturę, pies okulał, a dach przeciekał.

Toteż mężczyzna przez te kilka dni posunął się bardzo i pochylił; oczy wcześniej błyszczące znów zasnuły się bielmem. Wrócił na dawne drogi życia. Książka powędrowała do kartonu pod schodami, gdzie porastała kurzem w towarzystwie płyt z lekcjami języka angielskiego i starego roweru, który miał mu pomóc zgubić wydatny brzuszek. W elektronicznej skrzynce pełnej spamu czekała nieodebrana wiadomość.

Macierzysta strona 49. edycji Karnawału.

4 komentarze: